Antoni Kozłowski: ponad 40 lat w biegu. „Kiedyś wszystko było prostsze”
Biegowe doświadczenie Antoniego Kozłowskiego jest naprawdę imponujące. Ten 56-letni mieszkaniec Krzewiny w wielkopolskiej gminie Kaczory to prawdziwy kolekcjoner biegów. Ma na koncie m.in. wszystkie dotychczasowe edycje Poznań Maratonu, Półmaratonu w Pile oraz dwadzieścia razy stawał na starcie Maratonu Warszawskiego. – Kiedyś wszystko było prostsze. Dzisiaj niestety wszystko idzie w komercję – podkreśla.
Panie Antoni, skąd się wzięło u pana to całe bieganie w czasach, gdy nie było ono tak popularne jak dziś?
Że nie było popularne, to jest mało powiedziane! Może nie byłem szykanowany z tego powodu, ale wyśmiewany to już na pewno. Gdy zaczynałem biegać, a było to 40 lat temu, to na wsi ludzie rzucali pracę, podbiegali do płotu i pytali co się stało? Gdzie jest wypadek?
A ja miałem kolegę, starszego od dwa lata, który pojechał do Warszawy i ukończył Międzynarodowy Maraton Pokoju, poprzednika dzisiejszego Maratonu Warszawskiego. Zastanawiałem się, czy ja też dałbym radę? Ta myśl mnie bardzo gnębiła i wymyśliłem sobie, że stanę się prawdziwym mężczyzną dopiero wtedy, gdy ukończę maraton.
Gdy skończyłem 18 lat, a było to w 1981 roku, pojechałem do stolicy na III Międzynarodowy Maraton Pokoju, gdzie starterem był legendarny Tomasz Hopfer i ukończyłem ten bieg (w czasie 4:12:27 – przyp. red.).
Ciekawa jest też historia z moim drugim startem w tej imprezie. To były czasy stanu wojennego i w prasie nie było żadnych informacji na temat tego, czy ten maraton w ogóle zostanie zorganizowany. My biegacze pamiętaliśmy jednak, że bieg zawsze był w ostatnią niedzielę września. Wszyscy pojechaliśmy w ciemno, mając nadzieję, że maraton pomimo panującej sytuacji jednak się odbędzie. I faktycznie, mieliśmy szczęście, bo bieg się odbył. Potem startowałem w nim co roku, przez kolejne osiemnaście edycji, aż do 1999 roku. To był mój ostatni bieg w Warszawie, a właściwie przedostatni.
Co się stało, że przestał pan przyjeżdzać na maraton do stolicy?
Pojechaliśmy w 1999 roku na kolejny maraton, a przyjeżdżając do Warszawy organizowaliśmy to tak, że od razu odbieraliśmy pakiety startowe, a potem mieliśmy cały dzień na zwiedzanie miasta. Wtedy jednak robiono tak, że przydzielano noclegi w zależności od tego, kto kiedy przyjechał do biura zawodów. Ci którzy byli pierwsi, dostawali noclegi w odległych rejonach miasta, z kolei ci którzy przyjechali najpóźniej, dostawali noclegi w pobliżu Stadionu Dziesięciolecia, na którym wtedy był start oraz meta maratonu.
My po odbiór pakietów wkroczyliśmy do biura zawodów punktualnie o 8:00 rano i otrzymaliśmy przydział na nocleg najdalej jak się dało. Wtedy jeden z kolegów zaprotestował, że my przyjeżdżamy raz na rok na maraton, nie znamy Warszawy, będziemy błądzić po mieście i czemu dostajemy skierowanie na nocleg tak daleko. Wtedy w biurze zawodów usłyszeliśmy, że jak nam się nie podoba, to możemy w ogóle nie przyjeżdżać. I od tego czasu nie jeździłem już do Warszawy na maraton, aż do 2011 roku, gdy robiłem Koronę Maratonów Polskich i musiałem bieg w stolicy ukończyć.
Ma pan więc porównanie pomiędzy tymi pierwszymi maratonami organizowanymi w Polsce a tymi dzisiejszymi. Czym się różnią obecne biegi od tych sprzed lat?
Wtedy wszystko było dużo prostsze. Jak pamiętam pierwsze moje starty w Maratonie Pokoju, to wie pan co było na stołach odżywką dla biegaczy?
Woda?
Cukier w kostkach. A wie pan, jaka to dla nas była radocha niemiłosierna?! Bo przecież wtedy, w latach osiemdziesiątych w naszym kraju cukier był na kartki. Dopiero kilka lat później pokazała się czekolada. A teraz? Odżywki, izotoniki, żele, cuda niewidy. Z perspektywy mojego biegania, a biegam już ponad 40 lat, widzę że niestety wszystko idzie w komercję.
Dziś, żeby w biurze zawodów odebrać pakiet startowy, po drodze trzeba ominąć mnóstwo stoisk i ludzi próbujących nam wcisnąć buty, koszulki, żele, czapeczki, daszki i co nie tylko. Naskakują z każdej strony: w czym pomóc? Czego potrzeba? A potem okazuje się, że moja koszulka w której biegam od 10 lat, to nie jest dobra koszulka. Lepsze wyniki będę osiągał w koszulce, którą kupię od nich. W koszulce spełniającej najnowsze trendy i podzielonej na strefy termo-wentylacyjne.
Tak samo wygląda sytuacja z butami. Co oni tam mają na tych straganach… jakie bajery. Kiedyś wszyscy biegali w adidasach. Oczywiście, te buty nawet nie stały obok prawdziwych adidasów, tak się tylko wtedy potocznie mówiło na buty sportowe, a to przeważnie były wtedy zwykłe trampki. I ludzie w nich biegali i robili wyniki! Bo wie pan, but chociażby był ze złota, to sam nie pobiegnie. Ludzie dziś zapominają, że biegamy głową a nie nogami, i buty mają nam tylko pomóc, ale roboty za nas nie zrobią.
Pańska przygoda z bieganiem zaczęła się w Warszawie, ale jest pan też jednym z nielicznych biegaczy, którzy na swoim koncie mają wszystkie edycje pilskiego półmaratonu. Dlaczego tak chętnie biega pan w Pile?
Ja przebiegłem nie tylko wszystkie edycje półmaratonu, ale także wszystkie wcześniejsze edycje organizowanej przez Henryka Paskala od 1991 roku „Pilskiej Piętnastki”. Dopiero od 2000 roku zwiększono dystans do półmaratonu. To stały punkt w moim biegowym kalendarzu.
Kiedyś ścigałem się bardziej na serio, ale w moim wieku może już nie tyle bieganie jest ważne, co po prostu ruch. Czy to się będzie biegać, czy się będzie jeździć na rowerze, to jest nieważne. Najważniejsze jest żeby się ruszać, robić cokolwiek. I tak to teraz traktuję, biegam dla zdrowia a nie dla wyników. I świetnie się przy tym bawię.
Bieg, który mocno utkwił panu w pamięci?
Byłem kiedyś na maratonie w Berlinie, jednym z największych w Europie, kilkadziesiąt tysięcy uczestników. Sęk w tym, że dwa tygodnie później miałem również zaplanowany start w poznańskim maratonie. Wymyśliłem więc sobie, że w Berlinie będę się oszczędzał, pobiegnę z kamerą i zrobię reportaż. Taki dokument rzeczywiście zrobiłem, odkupiła go potem telewizja kablowa z Piły, zrobiłem też zdjęcia, które później trafiły do lokalnej prasy.
Ale proszę sobie wyobrazić, że oprócz tego na trasie zagrałem także w 11 zespołach muzycznych, które dopingowały zawodników. Swego czasu ukończyłem bowiem szósty semestr gry na afrykańskich bębnach w szkole Djembe Planet w Pile. I w Berlinie grałem ramię w ramię z czarnoskórymi bębniarzami. Przeżycie niesamowite.
Na mecie zameldowałem się w czasie około 5 godzin i 27 minut. Później koledzy się mnie pytali:
– Antoni, który byłeś w Berlinie?
– Przybiegłem jako 38 542 zawodnik.
– No jak to? Ty taki doświadczony biegacz i tak daleko?
A ja ich pytam, słuchajcie: a jakbym przybiegł tysiąc miejsc wcześniej? Co by mi to dało? Nawet gdybym przybiegł 10 tysięcy miejsc wcześniej, to co by mi to dało? A tych emocji, które przeżyłem na trasie berlińskiego maratonu mi już nikt nie zabierze. Co przeżyłem, to moje.
Czy przez tyle pańskiego biegania rodzina nie miała czasem dość?
Takie głosy do mnie nie dotarły, natomiast gdy na początku mojej przygody z bieganiem jeździłem na zawody, to moja młoda małżonka jeździła również i pilnowała dzieci. Przy okazji patrzyła i patrzyła, aż sama zaczęła biegać! Jest również półmaratonką. Trochę w myśl powiedzenia „Z kim przystajesz, takim się stajesz”.
Z kolei mój najstarszy syn zakochał się w biegach ultra, a córka startowała w biegach ulicznych, lecz niestety kontuzja wymusiła dłuższą przerwę od startów. Młodszy syn też startuje, ostatnio ukończył Bieg Papiernika w Kwidzynie. Spokojnie można więc powiedzieć, że jesteśmy biegającą rodziną.
Dziękuję za rozmowę
Grzegorz Dulnik
fot. z Maratonu Pokoju: Leszek Fidusiewicz