MKON-a relacja z Walencji
Zacznijmy od początku. Pierwszą wiadomością SMS, jaką dostałem od Trenera Kowalskiego po odebraniu worka z depozytu w Berlinie było: „To co, Walencja?”. Mimo, że już na 30 km obiecywałem sobie, że nigdy więcej maratonu, oczywiście się zgodziłem. I dzisiaj, mimo życiówki, uważam, że to był błąd. Trenowanie listopadowe mnie przeczołgało, a wystarczyło trenować do Berlina tak, jak trenowałem do Walencji. Tyle. Jeśli maratony pod koniec roku, to tylko w sprzyjających okolicznościach przyrody. Jeśli kogoś stać. Bieganie odcinków akcentowych o 5 rano, w ciemnicy przy -2 nie sprawia mi (już) przyjemności.
Wszystkie błędy MKON-a
Zanim przejdę do startu w Walencji, najpierw dwa błędy, jakie popełniłem przed. Najważniejszym moim treningiem w okresie przygotowawczym było 2,5h biegania w tym 24 km w tempie 17:25/5 km czyli circa 3:29-28/km. W każdym treningu towarzyszył mi kolega na rowerze. Marzł gorzej niż ja! Szacun dla Ciebie Zbychu wielki. Zimno było tak, że mimo tej prędkości, czasami w trakcie, UBIERAŁEM dodatkowe warstwy.
Za tydzień miałem zapisane 2x 10 km w tym samym tempie, więc wiedziałem, że to naprawdę ostatni trudny trening. Zbychu złapał infekcję (pewnie przeze mnie), deszcz padał, było tak samo zimno jak tydzień wcześniej. Przy 2×10 km asysty na rowerze nie potrzebowałem. Ale jak debil, wybrałem się na zewnątrz, zamiast schować się na siłownię. No i skończyło się gilami z nosa, które wysmarkiwałem właściwie jeszcze na 25-30 km maratonu w Walencji. Na szczęście infekcja była łągodna (gorączka trzymała zaledwie 2-3 dni).
Drugi błąd, to prawie 6000 km autem w listopadzie. A dokładnie 5684 (tyle mi pokazało rozliczenie szkoleniowe). Jestem j%^##m amatorem, praca zawsze będzie dla mnie wyżej w hierarchii priorytetów niż sport. Więc nie ma co się dziwić. Błąd polegał na tym, że jednak było jej za dużo. Właściwie, jak spakowałbym się 12 listopada, to mógłbym spokojnie (poza weekendami) nie wracać do Olsztyna do… 23 grudnia. Codziennie szkolenie. I odczułem to już na 20 km.
Pod opieką New Balance
No ale jak już się pobiłem w piersi, to teraz do samego wyjazdu. Wynegocjowałem w robocie, że czwartek będę miał bezszkoleniowy (choć cały dzień spotkania online z klientami), co pozwoliło mi spakować się i wyruszyć do Warszawy (samolot o 6 rano). W życiu nie byłem tak zaopiekowany przedstartowo, jak New Balance Poland zaopiekował się mną w trakcie tego wyjazdu. Dostałem bilet lotniczy dopasowany do mnie (musiałem już wieczorem w niedzielę być z powrotem w Warszawie), dostałem hotel w odległości 1,5 km od startu, dostałem towarzyszy podróży (Maćka i Mikołaja z Kanału Sportowego), którzy opiekowali się mną logistycznie (nawet nie mam w telefonie appek, które oni używali zamawiając taxi). SUPER. Bardzo to doceniam i dziękuję.
Poza tym na miejscu pełno znajomych… spotkania z którymi unikałem jak tylko mogłem. Niedospany, zaj%^#y robotą marzyłem tylko o tym, żeby cały piątek i sobotę leżeć w rękawach i nic nie robić. Kumacie? New Balance zadbał również o to, żebym miał taki bagaż, żeby weszły rękawy. No i porządnie się wyspać w najważniejszą noc przed każdym startem, czyli przedostatnią. Spełniłem wszystkie swoje rutyny przedstartowe, zakręciłem Panią w restauracji, żeby ugotowała mi ryż na śniadanie (trochę mało zrobiła, ale dopchnąłem waflami ryżowymi). Ubrałem starą, za dużą koszulę i udałem się biegusiem (bez tel, bez niczego) na miejsce startu (które oblookałem wcześniej).
Porównując Berlin i Walencję, z perspektywy startujących w pierwszej grupie, Walencja jest lepiej zorganizowana. Komfort robienia rozgrzewki w zamkniętej przestrzeni – bajka. Żele Enervit na trasie – bajka. Butelkowana woda – bajka. Choć jak dla mnie, przy i tak sprzyjającej temperaturze, stoiska z nawadnianiem były za rzadko. W wieczór poprzedzający start dostałem SMS od Moniki Jackiewicz, że będzie prowadzona na 1h13,15. Dla mnie za szybko, ale to był sygnał, że zająców i grup będzie tutaj od cholery. I to kolejna różnica między tymi dwoma maratonami. Tutaj było… gęściej. Mimo, że skończyłem jak w Berlinie (3. miejsce w kategorii), to open był znacznie dalej.
Najpierw walka o rekord Polski, a potem… tryb zombie
Gęsto było przez pierwsze 5 km. Wiem, że ktoś nawet „złapał zająca” tuż przede mną, ale udało się wystartować nawet sprawnie. Plan był pobiec po 17:25 każde 5 km. Pierwsze 2 (wskazania Garmina) jak po sznurku, na trzeciej złapałem się z Moniką, której zając oświadczył, ze biegnie jednak na 1h13 na połówkę. Pobiegłem chwilę za nim (Monika odpuściła), ale było to tempo dla mnie zbyt szybkie. Chciałem jednak z grupą przetrwać tradycyjny dla mnie kryzys piętnastego kilometra. Nie wiem z czego to wynika, ale między 15 a 20 zawsze mam kryzys. Na 20 km było już mniej super. Połówka ile była, nie wiem bo…. zegar nie działał, a ja łapałem lapy co 5 km.
Potem zdarzyła się rzecz, która mnie podłamała psychicznie (mnie, kumacie? selfMKONtywatora). Całą piątkę 15-20 km biegłem z tą samą grupą w tym samym tempie. Zegarek cały czas pokazywał średnie tempo odcinka (mam 2 pola) 3:28/29 i jak kliknąłem na 20 km to zamiast 17:25 było 17:43. Wtedy pomyślałem, że coś nie halo z rozstawieniem punktu, ale jak na 25 km było to samo to zgłupiałem. Tym bardziej, że te samochodowe 6 000 km odczuwałem już mniej więcej od połówki właśnie. Wiedziałem już wtedy, że szans na rekord Polski nie ma, więc włączyłem tryb zombie i walczyłem, żeby dobiec.
I tutaj wracam do jednego z moich poprzednich tekstów o motywacji. Kluczowym „uspakajaczem” dla mnie, wraz z pojawiającym się i nawarstwiającym zmęczeniem, był bottom line. Bo uświadomiłem sobie, ze wystarczy biec tempem, jakie chciałem utrzymać w Londynie w 2019 roku (2:33/km) i to ciągle będzie rekord życiowy. W końcu na pierwszej połówce zrobiłem „górkę”. Kryzys 35 km dopadł mnie wprawdzie już na 30, a te 17:45 zamieniło się w 18, ale ciągle przeliczałem sobie, że jeśli od 35 właśnie ostatnie 7 km pobiegnę nawet po 4 min/km, to zakręcę się w okolicach 2:29:30. Czyli w tempie życiówkowym.
Ostatnie 2 km to jeszcze więcej kibiców niż w Berlinie. A cała rodzina Rendudów w bluzach mknę z MOKN-em, niemaniemoge i jebać talent, to już w ogóle petarda. Obiecali podwózkę na lotnisko (i to mercedesem S klasy), wiec nie mogłem odpuścić ostatnich km (bo jeszcze by mnie nie zabrali). Końcówka bajeczna, choć nie należę do piewców aż tak stromego zbiegu do mety jaki zafundowali organizatorzy na ostatnich metrach. Wpadam na metę ujechany, ale szczęśliwy. 2:29:10 (07 z zegarka) to nie to, do czego się przygotowywałem, ale zawsze personal best. W wieku 52 lat!
Z bambetlami na metę
Po biegu kilka słów zamieniłem z prawdziwym koniem Wojtkiem Kopciem, który zadeklarował pacemaking na kolejnym maratonie! I potem baaaardzo wolnym marszem udałem się do hotelu. Kolega Marcin R. chyba jednak nie był do końca zadowolony z mojego wykonu, bo napisał: „MKON, jak chcesz żebyśmy Cię odwieźli, to musisz do nas przyjść z bambetlami na metę”. Więc wykąpałem się, wypożyczyłem city bike i pojechałem (myślę, że z walizką wlókłbym się z godzinę). Doleciałem, wyspałem się, za chwilę wchodzę na salę szkoleniową, a potem… pomyślę co dalej.
O planach na 2025 napiszę oddzielny tekst. Na dzisiaj rozstaję się z maratonem. Nie po to uciekałem od Ironmana, żeby pół roku trenować do jednego startu. Ale ten Kopeć jednak kusi!
Autor: Marcin Konieczny MKON
Współpraca reklamowa z marką New Balance