Amator na maratonie: Jak złamałem 3 godziny?

Szymon Brzozowski to jeden z 4559 biegaczy, który w ubiegłą niedzielę dotarł do mety 41. PZU Maratonu Warszawskiego. Był to dla niego główny start jesieni, do którego sumiennie przygotowywał się przez 13 tygodni pokonując 1300 kilometrów. Cel jaki sobie postawił był bardzo ambitny, chciał po raz pierwszy uporać się z magiczną barierą 3 godzin w maratonie. Czy mu się to udało?

Jak wyglądały ostatnie przedmaratońskie szlify formy?

Po powrocie z intensywnych wakacji, gdzie przez dwa tygodnie pracowałem nad budową formy najpierw w szwajcarskim St. Moritz, a potem w Szklarskiej Porębie pozostawało raptem sześć tygodni do startu w 41. PZU Maratonie Warszawskim.

Ten okres mogę podzielić na dwa etapy: pierwszy to kontynuacja ciężkiej pracy, czyli sporo kilometrów, długie niedzielne wybiegania robione na 2 lub 3 tempa (BS + tempo maratonu + tempo progowe). Pięć tygodni przed biegiem w Warszawie wykonuję najdłuższy trening – są to 32 km w średnim tempie 4:20 w tym ostatnia dziesiątka po 4:05. 

Tydzień później, 1 września wypada start kontrolny w półmaratonie w Ciechocinku. Temperatura 32 stopnie, start o godzinie 11:00, możecie sobie wyobrazić, że ten bieg do najprzyjemniejszych nie należy. Zajmuję tam jednak z czasem 1:24:42 trzecie miejsce, co w pełni rekompensuje wysiłek poniesiony na trasie w tych warunkach.

Drugi etap, czyli końcowe trzy tygodnie to już okres z mniejszym kilometrażem. Ilość treningów jest jednak zachowana, poza tygodniem poprzedzającym start, gdzie obcinam jedną jednostkę. 

Rytmy czy interwały robię w mniejszych ilościach niż standardowo, jednak w tym samym tempie co zwykle. I tak 21 dni przed startem robię 25 km, gdzie pierwsza dycha była  po 4:18, a kolejne piątki odpowiednio w 4:11, 4:07 i 4:02. 

Na dwa tygodnie przed maratonem mam jeszcze jeden start w Biegu Męczeństwa i Pamięci Narodowej w Bydgoszczy na dystansie 10,4km, który kończę z wynikiem 37:56 na dystansie 10,4 km, co wystarcza do zwycięstwa.

Trasa trochę niewdzięczna, cztery pętle po zróżnicowanej nawierzchni (kostka, bruk, kamienie) do tego pofałdowanej i przy zacinającym wietrze. Jest to jednak dobre, mocne przetarcie przed czekającym mnie najważniejszym biegiem jesieni.

W weekend przed startem docelowym wykonuję sobotni 18-kilometrowy trening. Jego część główna to 8 km biegu progresywnego, prędkość zwiększam co 2 km zaczynając od 3:53, przez 3:47, 3:42 kończąc w 3:35. W niedzielę jeszcze dokładam 15 km, w tym ostatnie pięć w tempie maratonu.

Treningi w ostatnim tygodniu to dwa spokojne wybieganie w poniedziałek i wtorek, odpowiednio 12 i 10 km, w środę jest ostatni mocny akcent: 14 km w tym 2 x 1 km plus 2 x ,5 km plus 2 x 200 m. Tysiące idą po 3:22, pięćsetki po 3:18. Następnie dzień wolny i w piątek rozruch: spokojne 8 km.

Poziom stresu: wysoki

U mnie to norma przed tak ważnym startem, ostatnie kilka treningów idzie jakoś opornie, fizycznie czuje się świeżo, noga podaje, ale jest ten wewnętrzny niepokój.

Pogoda w ciągu ostatnich kilku tygodni przed maratonem nie jest zbyt łaskawa, często pada i wieje niemiłosiernie. Kilka razy wracam cały mokry do domu, raz przerywam nawet trening i chowam się pod drzewem, czekając aż ulewa nieco ustanie.

W tym ostatnim okresie przed  startem w maratonie pojawia się u mnie uczucie podekscytowania połączone z niepewnością, przez głowę przewijają się te same pytania i myśli: czy jestem przygotowany, może czegoś zabrakło, a może przesadziłem z intensywnością, żeby tylko pogoda dopisała, czy jestem wypoczęty itd.

Upewniam się też co do taktyki na bieg, wizualizuje sobie jak to powinno wyglądać i dzielę cały dystans na etapy, mam nawet przygotowaną ściągę z rozpisanymi czasami na danym odcinku.  Oprócz ustalenia międzyczasów rozplanowuję, co ile powinienem przyjmować żele. Na sam wyjazd robię też listę rzeczy do zabrania i zrobienia, to tak  dla spokojnej głowy.

Od czwartku zaczynam też spożywać trochę więcej węglowodanów niż normalnie, rezygnuję z dużej ilości owoców i jedzenia, które ma dużo błonnika, piję sok z pomidorów i mój ulubiony sok z buraków.

Ostatnie dni przed startem

Do Warszawy jedziemy w sobotę przed południem i mówiąc jedziemy mam tu na myśli spora grupę, poza mną i Edytą jeszcze trzech moich kolegów, którzy też startują w niedzielę, wraz z żonami i  dwójką dzieci.

Tak na marginesie, okazało się, że w siedem osób można doskonale poradzić sobie z dwójką dzieci. W busie, którym podróżujemy jest wesoło, żartujemy rozładowując trochę stres. Odpowiednio wcześniej rezerwujemy sobie trzy mieszkania, bardzo blisko linii startu, bo raptem kilkaset metrów od Konwiktorskiej.

Od razu po przyjeździe kierujemy się do Biura Zawodów, które w tym roku mieści się na Służewcu. Tam standardowo: odbiór pakietów, jakieś pamiątkowe zdjęcie i jedziemy na posiłek na Stare Miasto.

Po obiedzie ruszamy już prosto do naszych mieszkań. Dystans 1,8 km pokonujemy w 20 minut, cóż – Warszawa. Popołudnie i wieczór upływają nam spokojnie, Przygotowuję sobie wszystko na jutro, kolacja ,,na bogato’’ i przed 22:00 już śpię.

Dzień startu

Rano pobudka i pierwsze śniadanie o 5:00, potem kolejne o 7:00, a 30-40 minut przed startem zjadam jeszcze baton energetyczny. Na linię startu mamy raptem kilkaset metrów, idziemy całą gromadą. 

Grzegorz dziś kompletuje koronę, więc Justyna i dzieciaki mają przygotowany baner i koszulki, żeby jeszcze bardziej go zmotywować. Wojtek debiutuje na królewskim dystansie, a Marcin ma do wyrównania rachunki z Warszawą po średnio udanym maratonie w 2017 roku.

Pogoda idealna, 15-18 stopni i bez słońca, wiatr tylko delikatnie dmucha. Przed startem ostatnie poprawki, kremowanie wrażliwych na otarcia miejsc, toaleta i ustawiam się w strefie startowej.

Na wynik 3:00 biegaczy prowadzi Marek, którego znam z innych biegów, chwilę rozmawiamy o taktyce, Marcin Rosłoń krzyczy: „3 minuty do startu!”, pierwsi ruszają zawodnicy na wózkach, leci ,,Sen o Warszawie’’ , tłum śpiewa, odliczanie: 10,9,8…. Strzał, słychać setki sygnałów włączanych zegarków, wreszcie biegniemy.

Najważniejsze to dobrze zacząć

Początek w takim gąszczu biegaczy trochę chaotyczny, trzeba uważać, żeby na kogoś nie wpaść, nie nadepnąć na czyjąś nogę. Po kilku kilometrach stanowimy już zwartą grupę, właściwy rytm łapię dopiero pomiędzy 12. a 13. kilometrem.

Bieg jest płynny, kolejne metry upływają w rytmie uderzeń butów o asfalt. Wzdłuż trasy nie brakuje kibiców, dopingują, krzyczą, są oczywiście zespoły muzyczne, bębniarze, orkiestra a nawet hip hop, miłą niespodzianką jest doping ze strony mojego kolegi Kuby, która jakiś czas temu przeniósł się do Warszawy.

Po pierwszy żel sięgam już na 7 km, po kolejny na 15, niestety po 20 km biegu muszę zrobić pit-stop w toalecie i grupa mi ucieka. Do tego momentu poszczególne piątki zaliczałem w 4:14, 4:11, 4:15 i 4:13. Po tej przymusowej przerwie ruszam na trasę biegnąc już sam.

Na 23. kilometrze czekają na nas dziewczyny, w biegu łapię od Edyty kolejne dwa żele podczas całego biegu pochłaniam ich pięć, do tego kilka kawałków banana i kilka tabletek dextro, oczywiście na każdym z punktów piję.  

Maraton zaczyna się po 30km

Aż do 32 km mijam zawodników i dopadam grupę na 3:00. Trzymam się ich przez chwilę i na osiem kilometrów przed końcem odrywam się razem z czterema innymi zawodnikami. Robi się już ciężko, około 38 km czuję duże zmęczenie.

Meta jest już blisko, nie odpuszczam, obok siebie mam jeszcze trzech zawodników, oni też są zmęczeni. Motywujemy się wzajemnie, mija 39., 40. kilometr, wreszcie jest ostatnia prosta, już słychać muzykę, spikera, jeszcze trochę zostało w baku i ostatnie kilkaset metrów pokonuję jak bym biegł na 400 m.  

Upragniony finisz, ciężko złapać oddech, mięśnie bolą, ale jest wymarzony wynik: 2:58:41! Jestem bardzo szczęśliwy. Kolejne piątki wychodzą po 4:15, 4:07, 4:09, 4:05. Regularny trening oddał w odpowiednim momencie, cały okres przygotowań do maratonu to 13 tygodni i ponad 1300 km w nogach.

Czekamy na pozostałych chłopaków, dobiegają w 3:32 (Grzegorz), 3:43 (Wojtek), 5:08 (Marcin). Przez dwie godziny nie jestem w stanie nic zjeść, tylko piję. W drogę powrotną ruszamy około 15, naszym celem jest Mc Donalds, to nagroda za nasz dzisiejszy wysiłek.  W poniedziałek jeszcze mam wolne, jeszcze będę się cieszył, regenerował, ale od wtorku zaczynam koncentrować się na kolejnych startach, sezon się jeszcze nie kończy…

Autor tekstu:

Szymon Brzozowski, rocznik 1981

Rekordy życiowe:
10 km – 35:33
Półmaraton – 1:18:14
Maraton – 2:58:41