10 lat rekordu Polski w maratonie. Jak Henryk Szost wspomina bieg w Otsu?

– Dziś mija równo 10 lat od Lake Biwa Maraton i mojego 2:07:39. Gdyby ktoś wtedy powiedział mi, że przez dekadę będzie to rekord Polski to zabiłbym go śmiechem… a wiecie dlaczego? Byłem pewny, że jeśli nie ktoś inny, to sam go poprawię – napisał w mediach społecznościowych Henryk Szost.

We wpisie na Facebooku 40-letni biegacz powrócił wspomnieniami do biegu, który odbył się 4 marca 2012 roku w Otsu w Japonii. Opisał ostatnie kilometry biegu, który ukończył z czasem 2:07:39. Wynik ten wciąż otwiera polskie tabele wszech czasów na dystansie 42,195 km.

– Do dziś pamiętam walkę na końcówce tego biegu. Gdy nagle wpadłem na znacznik 40 km, zobaczyłem na zegarze 2:00h. Zacząłem sobie obliczać w głowie, ile zostało i jaki mogę osiągnąć wynik. To była szybka kalkulacja, chociaż było mi ciężko wyliczyć dokładny czas, bo byłem już potężnie zmęczony i nie kontaktowałem zbyt dobrze – wspominał Henryk Szost. – Kiedy zobaczyłem zegar, to dobrych 500 metrów zajęło mi przeliczenie, na ile biegnę. Łapał mnie kryzys. Nagle opuściły mnie siły i myślałem, że tam padnę. Z wyliczeń wyszło mi, że jeżeli w dwie godziny z haczykiem mam 40 km, a do końca są 2 km, to jak biegnę po 3 minuty, wyjdzie mi koło 2:07. Ta myśl mnie nagle „sieknęła”. „Biegnę na 2:07, coś takiego!?” W ułamku sekundy pomyślałem „to niemożliwe”. A potem doszło do mnie, że jeśli nic się nie wydarzy, to nawet jakbym nie wiadomo jak bardzo zwolnił, i tak pobiję rekord Polski – relacjonował.

„Niech ktoś mnie uszczypnie”

Henryk Szost podkreślił, że na ostatnich dwóch kilometrach mocno się męczył. Mięśnie nóg dostały mocno w kość.

– Te ostatnie dwa kilometry już męczyłem, aż mi się nogi uginały. Ale mówiłem sobie, że nawet jakbym miał na kolanach dotrzeć do tej mety, to się tam dostanę, bo już jest tak bardzo blisko. Na stadionie, gdzie zostało mi ostatnie okrążenie do końca, czekał już mój menadżer i krzyczał głośno, żebym wytrzymał do końca. Wpadłem na metę. Byłem szczęśliwy, że to już koniec. Patrzę na zegar, na którym wyświetla się wynik 2:07:39. W pierwszej chwili pomyślałem, że to niemożliwe. Chciałem, żeby ktoś mnie uszczypnął. Pierwszą moją myślą było, że przebiegłem o jedno kółko na stadionie za mało. Ten wynik wydawał mi się nierealny. Ale ukończyłem maraton jako drugi i o żadnej pomyłce nie było mowy – wskazał.

Rekord Polski świętował na miejscu ze swoim menedżerem Czesławem Zapałą. Zaznaczył, że obaj nie spodziewali się takiego wyniku.

– Bardzo się cieszyliśmy, chociaż byłem tak mocno zmęczony i oszołomiony tym wszystkim, że czułem się, jakby mi ktoś przywalił młotem w głowę. Nie wiedziałem nawet za bardzo, w którą stronę mam iść. Chodziłem bezwiednie z lekkim obłędem w oczach za Czesławem. On sam też nie wiedział, gdzie mamy iść, co ma mówić, był w takim samym szoku jak ja. Nie spodziewaliśmy się tego wyniku – napisał Henryk Szost.

Rekord dzięki awarii zegarka?

Zdaniem Henryka Szosta duży wpływ na ustanowienie przez niego rekordu Polski podczas biegu w Otsu miała… awaria zegarka.

– Myślę, że dużo dało mi to, że nie wiedziałem, na jaki biegnę wynik i nie miałem nad tym kontroli z powodu awarii zegarka. Pewnie gdybym wiedział, to bym się podświadomie po prostu bał i zacząć zwalniać. Tymczasem od samego początku do samego końca biegłem po prostu na tyle, na ile miałem sił w nogach. Pewnie gdybym się bardziej kontrolował, wystraszyłbym się międzyczasów, zacząłbym kalkulować, myśleć, że złapie mnie zaraz jakiś potężny kryzys. Tymczasem nic nie przeliczałem w głowie aż do tego 40-tego kilometra. Nie patrzyłem na czasy w zegarku. Biegłem przed siebie „ile fabryka dała” – zakończył rekordzista Polski w maratonie.

Źródło: facebook.com/szosthenryk

fot. w nagłówku André Motta/Brasil2016.gov.br, CC BY-SA 3.0, via Wikimedia Commons