Niezwykła historia Józefa Nojiego [Część 1]
15 lutego 1943 roku oznaczony numerem 18535 więzień Oświęcimia został o godzinie 13.55 zaprowadzony pod ścianę śmierci XI bloku i zabity strzałem w tył głowy. O kim mowa? O Józefie Nojiu, wybitnym lekkoatlecie, światowej sławy polskim długodystansowcu okresu międzywojennego. Poznajcie jego niezwykłą historię.
2 stycznia 2015 roku na ekranach polskich kin zadebiutował film „Niezłomny”. Film ten przedstawia historię życia Louisa Zamperiniego, amerykańskiego biegacza, finalisty olimpijskiego na 5000 metrów w Berlinie w 1936 roku. Mimo swojego wspaniałego finiszu nie dał on rady dogonić naszego Józka. Amerykańscy filmowcy zapewne nigdy nie czytali życiorysu Józefa Nojia, inaczej powstałby kolejny wspaniały film. Tym razem o polskim mistrzu. Opowiedziałem Wam już jak umarł, czas żebym opowiedział Wam jak żył.
Wczesne lata
Urodził się 8 września 1909 roku w Pęckowie, w bardzo biednej a jakżeby inaczej, wielodzietnej chłopskiej rodzinie w Wielkopolsce. Dość często słyszę: „dzisiaj dzieci szybciej dorastają”. Ludzie słuchający tego mają często bezrefleksyjny „odruch konia” i kiwają głowami, starając się przybrać jak najmądrzejsze miny. Tymczasem dzieciństwo Nojiego, które wcale nie było wyjątkowe na tamte czasy najlepiej pokazuje, jak błędne jest to stwierdzenie.
W jego dzieciństwie jak w pigułce mamy połączone problemy, z jakimi musiał radzić sobie młody człowiek w tym okresie żyjąc w Polsce. W 1917 roku traci ojca, wkrótce potem siostrę oraz dwóch braci. Na edukację, dzieciństwo i młodość nie ma czasu. Po pięciu latach szkoły powszechnej czas iść do pracy. Trzeba było pomóc w utrzymaniu rodziny. Co z tego, że się było najmłodszym? Zaczął naukę zawodu stolarza, równocześnie pomagał przy gospodarstwie. Jego jedyną rozrywką było bieganie. Niezmordowanie ganiał zające i motyle po łąkach Puszczy Noteckiej.
Kiedy był już sławny, do małego Pęckowa przybył nie byle jaki gość. Był nim as przedwojennego dziennikarstwa Jan Erdman. W tamtych czas robienie reportaży należało do rzadkości. Jednak dzięki sukcesom Kusego i Nurmiego, biegacze długodystansowi byli prawdziwymi gwiazdami, dlatego robiono dla nich wyjątki. To właśnie Erdmanowi zawdzięczam dzisiaj wiedzę o początkach kariery Józefa.
W 1926 roku Noji wstąpił do klubu Sokół Poznań. Pierwszy bieg przegrał, ale potem nie było już na niego mocnych w okolicy. „Jak Sokół biegi urządzał zawsze był pierwszy….Strasznie szybko latał….Kiedy inni dobiegali, on już dawno był przebrany i po obiedzie….Raz nogę sobie widłami poranił. To była środa, w niedzielę bieg był. Byłam pewna, że nie pobiegnie. Rano patrzę, a łóżko Józka puste. On wraca wieczorem i mówi – nie wyzywajcie mnie matko, bo wygrałem. Lepiej mi jeść naszykujcie. Wadziliśmy się nieraz o to latanie, ale on mówił, że tak być musi” – wspominała mama Józka.
Raz zorganizowano nawet zawody, w których Noji rywalizował z grupą mężczyzn na rowerach. On miał do pokonania 7 kilometrów, oni 9. Wspólną metą było gospodarstwo Nojich. Jak opisuje w swojej książce „Józef Noji. Sportowiec i patriota” Franciszek Graś, gdy rowerzyści dotarli do domostwa, zastali tam Józefa kończącego obiad.
Jako 18-latek zdobywa w swoim zawodzie uprawnienia czeladnicze i przeprowadza się do Bydgoszczy. Wkrótce po tym dostaje powołanie do wojska. Służbę odbywa w 8. Batalionie Saperów w Toruniu, gdzie dochrapał się stopnia kaprala. Odrzuca jednak propozycję pójścia na „zawodowego”. Ma swoje plany i wraca do rodzinnego Pęckowa. W 1932 roku zaczyna pracę w Kammienniku. Do pracy musi dobiegać, trasa liczy według różnych relacji 9-24 km. To stanowi świetny trening.
Początek wielkiej kariery
Za początek kariery zawodniczej Nojiego, należy uznać 17 września 1933 roku. Tego dnia szerzej nieznany stolarz, ze wsi Pęckowo zajmuje drugie miejsce w biegu „Kuriera Poznańskiego”. Od tego momentu kariera tego zawodnika, która tak długo kiełkowała (ma już 24 lata) w końcu rusza z kopyta.
Przenosi się do Poznania, gdzie dostaje pracę jako portier w redakcji „Kuriera Poznańskiego”, później zatrudniono go w prywatnej stolarni. Całe szczęście nie musi biegać 75 km do pracy, jakie dzielą Pęckowo od Poznania. Klub lokuje go w dyżurce. Jesień i zima upływają na intensywnych treningach.
Narodowy Bieg Na Przełaj tradycyjnie od lat w Polsce rozpoczynał sezon lekkoatletyczny. Podobnie było w 1934 roku. Warszawscy kibice baranieją, nie wiedzą o co chodzi. Pan „Nikt” z prowincji wygrywa zdecydowanie. Niektórzy wysuwają przypuszczenia, że skrócił sobie drogę!
Pod koniec sezonu przenosi się do warszawskiej Legii. Pracę dostaje w stolarni warsztatów Miejskiego Przedsiębiorstwa Tramwajów i Autobusów. Ma również nowego trenera. Zostaje nim sam Stanisław Petkiewicz znany nam z historii sportowych były biegacz. Swoją drogą nasuwa się tu mimowolnie pytanie, ile zmian, ile niedogodności musiał znieść młody sportowiec w tamtych czasach? Dzisiaj młody zdolny biegacz może zostać po prostu żołnierzem zawodowym i wtedy jest mu znacznie łatwiej uprawiać sport.
Między młotem a kowadłem
Wróćmy jednak do Nojiego, który od przeprowadzki mimowolnie wchodzi między młot a kowadło, przedwojennego świata biegowego. Jak wiadomo powszechnie Stanisław Petkiewcz i Janusz Kusociński darzą się wciąż niesłabnącym głębokim uczuciem niechęci. Koniec kariery Petkiewicza nie oznaczał bowiem końca jego nienawiści do Kusego. Noji podziwia i bardzo szanuje ich obu. Kusociński, który doznaje częstych kontuzji, zaczyna myśleć o trenerce. Sukcesy Petkiewicza na tym polu drażnią go. Równocześnie, wciąż ma nadzieje, że wróci do biegania, na razie jednak są to powroty jednie chwilowe. Musi leczyć częste urazy.
O Józefie mówiło się, że gdyby miał lżejszą pracę mógłby osiągnąć znacznie lepsze wyniki. „Noji pracował przecież ciężko, wiele nocy przeznaczył na dojazdy do odległych miejscowości, gdzie odbywały się imprezy. Nie oszczędzał też Józka trener Petkiewicz i aplikował mu – jak nazwali to niektórzy fachowcy królowej sportu – końskie dawki treningowe. Jednak silny organizm zaaklimatyzował się stosunkowo szybko do codzienności sportowego życia w stolicy. (…) Petkiewicz znał doskonale braki Józka i jego wielkie możliwości” – pisał w swojej książce Franciszek Graś.
Jan Mulak w książce „W służbie sportu” z kolei wspomniał: „Każdy, kto próbował naśladować trening Kusocińskiego, nie wytrzymywał go i zniechęcał się w ogóle do intensywniejszej pracy. Jedynie niespożyte siły Józefa Nojiego (większe chyba niż Kusocińskiego) pozwoliły mu na wytrzymanie tego ostrego reżimu treningowego. Jednak absolutny brak przygotowania ogólnego, brak wystarczającej ruchomości w stawach i przesadne napięcie mięśniowe nie pozwoliły mu wykorzystać w pełni jego niewątpliwie wielkich możliwości”. Noji, w przeciwieństwie do Kusocińskiego, nie miał skłonności do kontuzji.
Mijają kolejne lata treningów i przychodzą kolejne sukcesy, Józef pod nieobecność Kusego staje się numerem jeden na dystansach 5000 i 10 000 metrów w Polsce. W 1936 roku przychodzi czas ruszać na Igrzyska Olimpijskie w Berlinie. Wielu kibiców ma nadzieję, że sukces Kusocińskiego zostanie powtórzony. On sam oficjalnie również wyraża taką nadzieję. Przypuszczam jednak, że sfrustrowany eksmistrz, życzył mu jak najgorzej.
Kusy kibicem Nojiego?
Z powodu kontuzji Kusy nie może wziąć udziału w igrzyskach. Jedzie do Berlina nie jako zawodnik, ale jako korespondent Przeglądu Sportowego. Czy faktycznie życzył Józkowi sukcesów? Śmiem w to wątpić. Trenerem Józka jak wspomniałem był Petkiewicz, którego „brzydki Januszek” nienawidził całą duszą i ciałem. O ich relacjach pisałem już w tym miejscu.
Teraz dodam tylko, że w swojej autobiografii, nazwisko Petkiewicza zapisuje Kusociński częściej niż kogokolwiek innego. Ani o ojcu, ani o matce, przyjaciołach czy trenerze nie pisze tak często jak właśnie o nim. Wręcz zionie do niego nienawiścią. Sukces Nojia to także sukces Petkiewicza. Dodatkowo Nojiego nazywano następcą Kusego. Trudno pogodzić się z myślą, że był on z tego zadowolony. Skoro jeszcze nie skończył kariery, nie jest mu potrzebny następca.
To pierwsza część niezwykłej historii Józefa Nojiego. Z kolejnej dowiecie się, jak wypadł jego debiut olimpijski i jak opisał to Kusociński.
Autor: Michał Gordon
fot. Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny – Archiwum Ilustracji