MKON: Kto ryzykuje, ten czasami nie świętuje
Cóż można napisać o nieudanym biegu? Na chłodno analizując przychodzą mi do głowy dwie myśli. Pierwsza: „kto ryzykuje, ten czasami nie świętuje”. Druga: „i masz MKONie dylemat co dalej”.
No to zacznijmy od tej pierwszej. 16. Bieg Ursynowa na 5 km miał być startem A pierwszej części sezonu. Wytaperowany porządnym zejściem z kilometrażu. Z małą ilością szkoleń i wyjazdów. Z masażem w tygodniu przedstartowym. Trzymaniem diety (mimo, że miałem z nią akurat w tym tygodniu naprawdę duże wyzwanie). Dzień zaczynałem z dobrym nastawieniem, nocując u córki w Warszawie, mega wyspany, bo jej kot ani razu nie zawitał do mojej sypialni.
Ciągle mam w pamięci komentarz Kowalskiego, ale i innych bardziej doświadczonych biegaczy, który zakłada jednak koniunkcję kilku czynników, żeby wykon wyszedł. Akurat tego dnia wiatr takim czynnikiem nie był, ale nie był też elementem demotywującym. W szczególności, że łapiąc się na chwilę na rozgrzewce z Łukaszem Oskierko usłyszałem od niego, że chce biec mniej więcej na 15:15-15:20. Nie miałem pojęcia czy to mój zasięg, ale właśnie z uwagi na wiatr, wyścig w głowie podzieliłem na trzy etapy. Za Oskierem tam, do nawrotki (pod wiatr, circa 2km), następnie, ile wytrzymam ciągle z grupą, ale i z wiatrem w plecy, do drugiej nawrotki. Ostatnie 500 m to wiadomo. Jak „Bóg da”.
Kto ryzykuje, ten szarżuje
Z perspektywy popołudnia spędzonego nazajutrz na ćpaniu cukru oraz nocy myślę, że jednak przeszarżowałem z tym celem. Po prostu jeszcze nie jestem przygotowany na aż taką różnicę pomiędzy swoją zeszłoroczną życiówką, a planem na ten bieg.
No bo pierwsze 2 km rzeczywiście schowany za plecami (jeszcze raz przepraszam Bartek za to smyrnięcie po butach), do nawrotu czułem wiatr czołowy, ale jednak biegnę schowany. Wprawdzie w drugim rzędzie grupy, nie gdzieś głęboko z tyłu (jak w zeszłym roku). Jednak cel: trzymać się pleców Oskiera, udaje mi się zrealizować. Na zegarek nie patrzę, choć widzę zegar na samochodzie i wiem, że nie jest to rozpoczęcie takie jak w Elblągu (2:57/km pierwszy km). Na razie noga jest luźna, oddechowo nie rzężę. Nawrotka i znowu wykorzystuję swoje triathlonowe skille, dzięki którym najmniejszym łukiem wyprzedzam obydwu zawodników, którzy dołączyli do Oskiera. I tutaj dzieją się rzeczy, które chyba zaważyły na tym, co stało się potem.
Mianowicie Oskier podkręca tempo (na FB napisze później, że 4 km pokonał w 3’01/km). Odbiega nas na 2-3 metry, a ja postanawiam go skleić. Przyspieszam. Widzę, że Bartek Olszewski, który NIGDY nie pobiegł żadnego biegu, w którym biegliśmy razem, wolniej ode mnie, odpada. Co ciekawe, nie daje mi to do myślenia. Sklejam Łukasza i jeszcze jednego zawodnika i ciągnę się za nimi. Już widać bramę mety po drugiej stronie ulicy. Ale widać też niestety nadciągającą bombę. Panowie odbiegają, wyprzedza mnie Łukasz Więckowski, który korespondując ze mną planował pobiec szybciej niż moje tempo zeszłoroczne, a mnie powoli gaśnie światło.
Dobiegam jakoś do nawrotki i tutaj popełniam drugi błąd. Zalany kwasem mlekowym, mając w pamięci, że to już tylko 500 m znowu triathlonowo zmniejszam do minimum łuk, zamykam oczy i cisnę. A wystarczyło ten łuk podejść 2-3 krokami to… nie musiałbym się zatrzymać na 300 m do mety. Mam deja vu zeszłorocznego startu w Warszawie. Tam też, tuż przed rondem z palmą, musiałem się zatrzymać, bo nogi i ręce tak mi się plątały, że czułem, że przewrócę się o krawężnik, który przecież k***a jest równolegle do trasy biegu. Tak samo jak wtedy tak i podczas Ursynowskiej 5-tki wszyscy mnie wyprzedzają. Ostatnie 300 m w moim odczuciu jest raczej marszobiegiem, a nie finiszem. Wpadam na metę i padam bez czucia.
Za to mam (po)czucie bycia juniorem (w metaforycznym tego słowa znaczeniu), bo przypomniałem sobie juniorskie biegi na 800 m, gdzie w Gwardii Olsztyn dzieliliśmy się spostrzeżeniami na którym metrze ostatniej prostej włączał nam się „Bułgar Stojanow” i jakie to „przecudne” doznania człowiek ma, jak nie może kontrolować do końca swoich odnóży. Tak było u mnie tym razem.
Patrząc na cyferki 15:50 prześladuje mnie w tym roku, bo każdy start kręci się dookoła tego wyniku. Z jednej strony jest powtarzalnie, ale z drugiej bardzo jest to dalekie od moich planów i ambicji. Oczywiście może to być sygnał, że właśnie starczy regres postanawia wysłać sygnał o możliwościach organizmu. Ale za bardzo jeszcze w niego chcę uwierzyć. W Elblągu z szybszego rozpoczęcia na znacznie wolniejszej trasie zrobiłem taki sam czas, kończąc W RPE 9/10, a nie 12/10 tak jak tutaj. Więc albo coś nie zagrało, albo jednak błędy taktyczne i przeszarżowanie zaskutkowało takim, a nie innym wynikiem.
I co dalej?
No i tutaj pojawia się to, co jest podstawą tej drugiej myśli z początku tego pamiętnikowego wpisu. Dylemat, co robić dalej. Czy utrzymywać prędkość i cisnąć dalej 5 i 10 km? A może zgodnie z planem zamknąć w tym roku swoją przygodę z biegami krótkimi i wejść w tryb maratoński? Bo planuję, że będzie to mój ostatni start w maratonie w tej pięciolatce (jeśli nie w ogóle). Mimo nieudanego startu A, jakbym się uparł, to za tydzień, dwa mógłbym ten wyścig gdzieś starać się poprawić. To jest gigantyczna przewaga psychiczno-mentalna nad startowaniem przede wszystkim długich dystansów. Poza tym częste ściganie się (bieganie w czubie zawodów) zaczęło mnie bardzo kręcić. Nie doświadczam tego co w IM, pół roku przygotowań dla jednego jedynego startu, który ze względu na warunki danego dnia może albo wyjść, albo nie wyjść.
Przede mną rozmowa z trenerem i decyzja czy utrzymujemy prędkość i wyciskamy ją w tym roku jak cytrynę, odkładając (i mega ryzykując*) plan na rekord Polski w maratonie na 2025, czy odwrotnie: trenujemy do 29.09, a przy okazji może uda się coś szybkiego nabiegać na 5 i 10 km niejako po drodze, albo po starcie w Berlinie. W końcu swoją życiówkę z zeszłego roku mam przede wszystkim z treningu do jakże udanych (medal i życiówka) mistrzostw świata w półmaratonie. Zobaczymy.
Na koniec kilka słów podsumowania dla właściwego zrozumienia zarówno moich intencji jak i podzielenia się spostrzeżeniami:
1. Za mocno napiąłem się na ten start. Nie po to uciekałem od triathlonu i długich dystansów, żeby tak mocno warunkować powodzenie jednym udanym/nieudanym wykonaniem.
2. Za ambitnie podszedłem do swoich planów. Jak biega się na treningu kilometrówki po 2:50 i niestety bierze do siebie komentarze o tym, że tak trenują zawodnicy na poziomie rekordu świata w mojej kategorii wiekowej, to podświadomie, ambicjonalnie, wmawiam sobie, że 15’ jest na horyzoncie. Gówno jest. Jestem tak dobry jak mój ostatni start, a nie trening. Za mocno odpłynąłem w marzenia.
3. Ciągle eksperymentujemy. W końcu to dopiero mój drugi rok biegania. Piotrek Rostkowski twierdzi, że organizm adaptuje się do zmiany bodźców treningowych dwa lata. Więc akurat na drugą połowę roku. Poza tym Tomek Kowalski też słusznie zwraca uwagę, że ja, jako stary diesel, może jednak lepiej znoszę trening do półmaratonu, a nie specjalistyczny pod 5 i 10 km.
4. Pomimo, że nie ma w tym nic przyjemnego (głowa bolała mnie przez całą noc) dumny jestem z tego, że potrafię się tak wyjechać. Do pustego. To było chyba moje najdłuższe leżenie na mecie w historii. Ale naprawdę nie miałem siły ruszyć się z miejsca i cieszę się, że medycy nie przyjechali z wózkiem. Dopiero zrobiłbym córce Dzień Ojca!
5. Muszę się zastanowić co dalej. Czasu na życiówki coraz mniej, więc kluczowe będzie rzetelne zweryfikowanie czy np. sub 32’/10 i sub 71’ w półmaratonie jest realne, czy może jednak już jest to nieosiągalne. Ale oczywiście nie odpuszczam, bo lepiej wytrzymać cały trening pod takie czasy i zrobić lekko powyżej 32’ niż biegać już rekreacyjnie 10 km w powiedzmy 35’. Tak, to mam zamiar biegać później. Duuuuużo później.
I jeszcze mała uwaga do organizatorów świetnie przygotowanych zawodów. Myślałem, że elbląski pomysł puszczenia biegu na 10 km pięć minut przed biegiem na 5 km, a co za tym idzie szybkie spotkanie trzeciego stopnia obu grup, w możliwie najwęższym momencie trasy, to jedna z największych wpadek orgów jakich doświadczyłem. Niestety pomysł puszczenia czterech zawodników na wózkach z pierwszej linii, razem z 2 tys. biegaczy W TYM SAMYM CZASIE, mocno aspiruje do walki o pierwsze miejsce w tej kategorii. Ja tam stanąłem obok chłopaka na wózku i pobiegłem. Ale jakbym stał powiedzmy w czwartym rzędzie, to miałbym niezły zonk. No, ale może się nie znam.
O butach słów kilka
Tekst kończę kilkoma słowami podsumowującymi moje pierwsze półrocze z butami, w których zrobiłem prawie 1500 km na treningach i 50 km na zawodach. Zarówno model Rebel v4 (buty, których używałem do treningów) jak i buty startowe Elite v4 od New Balance sprawdziły się i są godne polecenia.
W pierwszych Rebelach przebiegłem 1200 km i… zostawiłem je sobie na kiepskie warunki pogodowe. Teraz w drugiej parze mam już na liczniku 300 km. To za co je cenię, to doskonały stosunek masy do komfortu amortyzacyjnego. Nie wiem jak but ważący tak mało może mieć tyle pianki pod pietą.
W butach startowych z kolei (Elite) najbardziej doceniam dwie rzeczy. Odczuwalną energię, jaką mam od pierwszego kroku czy to na treningu, rozgrzewce czy zawodach z płytki karbonowej oraz fakt, że ten but nie ślizga się nawet na najgorszej dla biegacza nawierzchni. A jest nią ten moment po deszczu, kiedy to asfalt już nie jest pełen wody, a jeszcze nie suchy. Startowałem w takich warunkach dwa razy i mimo, że na liczniku było 3:10/km, to noga nie uciekała.
Z czystym sercem polecam i mam nadzieję, że moja forma „doszusuje” kiedyś to tej technologii.
Tekst: Marcin Konieczny
Współpraca reklamowa z marką New Balance